poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Beskid Wyspowy i Gorce 29.VI - 3.VII 2013r.



                                Beskid Wyspowy i Gorce…dwa światy

                            Mszana Dolna 29.VI – 3.VII 2013 r.


     Długo z Magdą nie mogliśmy się zdecydować, w które góry jechać. Tatry odpadły od razu, bo nie chcieliśmy chodzić wśród dzikich tłumów na szlakach. To może Bieszczady? Padła któraś tam z rzędu propozycja. Nie, jednak za daleko. W końcu padło na niepozorny Beskid Wyspowy i kultowe papieskie Gorce. Postanowiliśmy nocować w gospodarstwie agroturystycznym w Mszanie Dolnej. Zacząłem dzwonić po różnych domach, pensjonatach, ośrodkach i wszędzie wszyscy mieli już zaklepane miejsca. To Magda podesłała mi link do tego przytulnego miejsca, zadzwoniłem…i jest! Bez problemu zarezerwowaliśmy sobie nocleg w agroturystyce ,,Calineczka’’ w Mszanie Dolnej. Teraz pozostało tylko odliczać dni, szykować ubrania oraz pozostały szpej i w drogę.
     Podróż autkiem, które po Naszym powrocie już dokonało żywota (dziękujemy Ci Fiaciku bardzo za bezawaryjną podroż) upłynęła Nam nawet szybko jak na polskie drogi. W sumie z Łodzi do Mszany jechaliśmy około 5 godzin, przejeżdżając min. przez Częstochowę i Kraków. Magda mało nie przysnęła za kółkiem, bo ja do zbytnio rozmownych podczas podróży nie należę. Tak, lubię się gapić na świat przez szybę jadąc gdziekolwiek. Zaraz po wjeździe do Mszany zobaczyliśmy oczywistą oczywistość w Polsce, czyli przywitała Nas Biedronka. Przynajmniej było gdzie robić wszystkie zakupy. Parę minut zajęło Nam znalezienie kwater, bo gospodarstwo znajduje się na obrzeżach miasta i prowadziła do niego dość skomplikowana sieć dziurawych dróg. Ale w końcu udało się. Dom prowadzą matka z córką, bardzo sympatyczne panie. Dostaliśmy mały, ale klimatyczny pokoik z balkonem, z którego roztaczał się super widok, min. na Ćwilin oraz okoliczne niższe szczyty Grunwald, Kocią Górkę i Adamczykową. Zrobiliśmy szybkie rozpakowanie gratów, urządziliśmy się jakoś i jako, że było wcześnie postanowiliśmy ruszyć w góry. Na pierwszy ogień poszedł pobliski Szczebel. I tu dopiero zaczęły się schodki…

W poszukiwaniu szlaku i szczytu – Szczebel  (976 m n.p.m).

     Żwawym jeszcze krokiem, z plecakami, przy delikatnie padającym deszczu udaliśmy się drogą wzdłuż rzeki Raby w poszukiwaniu szlaku czarnego na Szczebel. Oznaczeń nie było żadnych. Po pierwszym wejściu w ślepą uliczkę i powrocie z powrotem na główną drogę spytałem tubylca, pana koło 60 na karku, czy idziemy w dobrym kierunku. Stwierdził, że owszem, ale że on nie radzi iść dziś po deszczach na szlak, zwłaszcza na Szczebel…bo błoto będzie, bo stromo, bo bla bla bla. Popatrzyłem na Magdę, Ona na mnie i ładnie panu podziękowaliśmy i poszliśmy dalej…na Szczebel. No przecież facet nie może mieć racji, na pewno się nie zna i na pewno Krupówki są dla niego ,,Everestem’’.
W drodze na Szczebel.
     W końcu wypatrzyliśmy znak szlaku. Przeszliśmy po raz drugi Rabę i zaczęliśmy ostro asfaltem podchodzić do przysiółka Zarębki. W międzyczasie przestało padać i wyszło słonko. Zrobiło się niesamowicie parno i duszno. Asfalt się skończył a My weszliśmy w cień lasu. Początkowo szlak nie sprawiał większych trudności i szło się dobrze. Jednak po paru minutach doświadczyliśmy jednego z uroków tego Beskidu – błota i rozjeżdżonych szlaków przez wszystko, co mogło chyba tu wjechać. Drugim urokiem jest fatalne oznaczenie szlaków. Na niektórych odcinkach ich po prostu nie ma, bo ktoś ściął drzewo, na którym był znak lub ze starości się zatarł. Zaczęliśmy brnąć przez błoto, kamienie i resztki ściętych drzew pod górę. Szliśmy i szliśmy, aż padło to magiczne pytanie ,,Widziałeś jakiś znak szlaku w ogóle??’’. Nastała cisza, drapanie po głowie, nerwowe i błagalne rozglądanie się za znakiem, choćby najmniejszym. Nie było go. No nic, idziemy tą samą drogą dalej pod górę z nadzieją, że będzie znak lub że trafimy cudem na szlak. Zaczęło znowu padać i mieliśmy już zawracać, ale za kolejnym zakrętem drogi natknąłem się na czarny znaczek. Przeszliśmy kawałek po właściwym szlaku i doszliśmy do wychodni skalnych. Akurat po deszczu wyszło słonko a w powietrzu unosiła się lekka mgiełka. Zrobiliśmy małą sesję zdjęciową w tym miejscu. Pięknie wyglądały te skały, zacieniony las i mgła…duchy gór wyszły Nam na spotkanie chyba.
    
Po deszczu było magicznie.
Tego dnia po wejściu na Szczebel chciałem jeszcze zejść zielonym szlakiem do przełęczy Glisne i stamtąd wejść na Luboń Wielki. Byłem pewien, że damy radę to przejść. Byłem…gdyby nie to, że poplątały mi się kierunki. Nie wiem jak to zrobiłem i do dziś nad tym się zastanawiam. Za to teraz wiem jedno – Magda miała rację!. Chciała iść w dobrym kierunku, ale ja się oczywiście uparłem na odwrotny kierunek. Zaczęliśmy iść szlakiem, który zaraz zaczął opadać bardzo stromo w dół. Jeszcze wówczas miałem nadzieję, że za chwilę zrobi się płasko i może będzie wreszcie szczyt Szczebla. Po kilkunastu minutach schodzenia wiedziałem już, że popełniłem błąd, że schodzimy z powrotem czarnym szlakiem, a niezdobyty Szczebel pozostał za Nami. Zejście było masakrycznie strome, oboje mieliśmy problemy przy jego pokonaniu. Dlatego oddaję pełen szacunek wszystkim, którzy zjechali tym szlakiem w dół na rowerze, bo są tacy kamikaze. Tak tak, czarny szlak ze Szczebla to jeden z najtrudniejszych, kultowych już zjazdów w Polskich górach. Trudy zejścia w pewnym stopniu wynagrodziło
Salamandra - piękna, prawda?.
Nam spotkanie Salamandry Plamistej. Jej sesja fotograficzna trwała kilka minut, a My byliśmy zachwyceni tym jakże ślicznym płazem. Po dobrych 40 minutach schodzenia usłyszeliśmy jakieś ludzkie głosy i wreszcie doszliśmy do…drogi, którą szliśmy w górę. Okazało się, że czarny szlak odchodził mało widoczną ścieżynką w prawo z drogi służącej miejscowym do zwózki drewna. W tym miejscu leżało pełno gałęzi i dlatego podchodząc nie zobaczyliśmy odbicia szlaku w bok. Na usta cisnęły się różne epitety, ale się powstrzymaliśmy, bo owe głosy, które słyszeliśmy okazały się rozmową pary młodych turystów, którzy również szukali szlaku. Dopiero my im wskazaliśmy właściwy kierunek. My pomyliliśmy drogi, oni pewnie weszli na szczyt. Tak to już jest w górach. Nie zawsze udaje się zdobyć górę, jeśli ona Nam na to nie pozwala. Szczebel tego dnia nie chciał Nas u siebie na górze. Krótka lekcja pokory wobec gór…
     Teraz już na spokojnie, śmiejąc się z tego wszystkiego, zeszliśmy do Mszany tą samą drogą, co wchodziliśmy na Szczebel. Zrobiliśmy zakupy, wróciliśmy do pokoju, ogarnęliśmy się i wypiliśmy po piwku…i padliśmy ze zmęczenia po podróży i wrażeniach pierwszego dnia.           

Na Luboń Wielki (1022 m n.p.m).

   Niedzielny poranek przywitał Nas chmurami i co jakiś czas przebijającym się przez nie słoneczkiem. Celem na dziś był szczyt Lubonia Wielkiego i znajdujące się na nim schronisko, dodam, że jedyne w Beskidzie Wyspowym. Zjedliśmy szybkie śniadanko, spakowaliśmy się i ruszyliśmy.  
Zamglony poranek w B. Wyspowym.
    Początkowo czerwony szlak prowadzi asfaltem, po czym odbija w lewo w polną drogę. Już na samym starcie w szczerym polu urywają się oznaczenia. Najpierw poszliśmy kawałek w lewo i nic. W tym momencie zaczęły mi się cisnąć na usta epitety, których nie powstydziłby się sam Boguś Linda w ,,Psach’’. Wróciliśmy do rozstaju dróg. Tym razem próbujemy w prawo koło jakiegoś domu. Jest! Czerwony znak szlaku…namalowany na kamieniu w trawie. Pogratulować fantazji znakującym szlak. Teraz zaczyna się około 3 kilometrowy przyjemny spacer pośród pól i lasów. Widać przed Nami masyw Lubonia, nieco w prawo potężny Szczebel pokryty lasem, a w tyle w oddali majaczą zabudowania Mszany. Po kolejnym zgubieniu szlaku dochodzimy jakoś przez pola do drogi Mszana Dolna – Glisne. Po 1,5 km marszu asfaltem doszliśmy do skrzyżowania szlaków na Szczebel, Luboń i do Raby Niżnej. My zmierzamy oczywiście czerwonym w kierunku Lubonia. Początkowo przez pola, po paru minutach szlak wchodzi w las i zaczyna się ostre, około 40 minutowe podejście. Momentami szliśmy prawie na czworakach, łapiąc się wystających kamieni i korzeni lub przytrzymując drzew. Niestety w międzyczasie pogoda się popsuła i dalej już szliśmy w chmurach. W końcu zaczęło się ,,wypłaszczać’’ w okolicach szczytu i ukazała Nam się wieża nadawcza oraz budynek schroniska skąpane dosłownie w przewalających się przez szczyt chmurach.

Charakterystyczny budynek schroniska na Luboniu Wielkim.
Przy schronisku..coś zapomniałem się uśmiechnąć.
    Przy schronisku na tarasie i w środku budynku siedzieli opatuleni w kurtki turyści. Też sobie klapnęliśmy, wyjęliśmy jedzonko i kupiliśmy gorącą herbatkę z cytrynką w schronisku. Dawno mi tak ten napój nie smakował. W takich okolicznościach przyrody wszystko smakuje inaczej. Widoków nie było żadnych, ale schronisko w chmurach też miało swój niepowtarzalny urok. Wcale nie chciało Nam się schodzić na dół, ale cóż, trzeba było się zebrać i podreptać dalej. Jeszcze tylko zrobiliśmy sobie kilka zdjęć na tle schroniska i zaczęliśmy zejście zielonym szlakiem do Śmietanowej. Schodziliśmy powoli delektując się wszechobecną ciszą i pustką. Po godzinie byliśmy już na dole przy przystanku autobusowym.
Spokojne zejście zielonym szlakiem.
   Podjechał bus i pojechaliśmy do Mszany. Przy niedzieli postanowiliśmy zaszaleć i poszliśmy zjeść coś porządnego w restauracji przy miejscowej galerii. Zamówiliśmy dużą pizzę i po browarku, siedzieliśmy, rozmawialiśmy i obserwowaliśmy otoczenie. Musieliśmy co najmniej mało reprezentatywnie wyglądać w ciuchach turystycznych, z plecakami, w uwalonych błotem butach na tle miejscowej klienteli ubranej uroczyście i konsumującej niedzielny rodzinny obiad. Ale co tam, przecież przyjechaliśmy chodzić po górach!. Najedzeni ledwo doturlaliśmy się do Naszej kwatery. Ogarnęliśmy się i już planowaliśmy jutrzejszy dzień. A czekała Nas…


Mogielica (1171 m n.p.m).
Odległa i tajemnicza królowa Beskidu Wyspowego.
     
    W poniedziałek pogoda była już idealna na górską wędrówkę. Na cel obraliśmy Mogielicę, najwyższą górę Beskidu Wyspowego. Z daleka jej zalesiony masyw z podszczytową Polaną Stumorgową wygląda niezwykle potężnie. Szczyt jest zalesiony, ale stoi na nim wysoka wieża widokowa (podobno 22 metry wysokości). Oboje byliśmy spragnieni wspaniałych widoków i dobrej pogody po pierwszych dwóch dniach deszczów, chmur i błądzenia. Jak było tym razem? Ano było tak…
Na Przełęczy Przysłopek.
    W miarę wcześnie rano zebraliśmy się, zjedliśmy, wypiliśmy, spakowaliśmy, co trzeba do plecaków i poszliśmy na busa do centrum Mszany. Po około 20 minutach dojechaliśmy do Przełęczy Przysłop za Lubomierzem. Na miejscu parę domów i zamknięty na dobre sklep. Znaleźliśmy znak żółtego szlaku i ruszyliśmy. Czekał Nas 4,5 godzinny marsz na szczyt. Zaraz po zejściu z asfaltu i minięciu ostatnich domostw oczywiście zgubiliśmy szlak i musieliśmy się kawałek wrócić. Żółty szlak na Mogielicę można opisać krótko – piękne lasy, wspaniałe widoki z wielu polan oraz praktycznie brak ludzi…tylko my dwoje i góry dookoła. Coś wspaniałego. Już pierwsze polany – Nowa Polana, Polana Miznówka, Polana Skalne oraz Przełęcz Przysłopek dały Nam przedsmak tego, co zobaczyliśmy na Polanie Stumorgowej pod szczytem.
Góry, lasy i słonko - rewelacja!.
Przez cały czas trzeba pilnować oznaczeń i sprawdzać je z mapą. Można sobie nerwy potargać nawet tutaj. Na Polanie Wały znajduje się sezonowa studencka baza namiotowa SKPB Katowice, jednak nie schodziliśmy do niej, bo jest ona oddalona od żółtego szlaku o parę minut marszu. A jakbyśmy tam poszli to moglibyśmy mieć problem z zebraniem się do dalszej drogi…takie miejsca rozleniwiają. Po około 30 minutach szlak schodzi ostro w dół do szerokiej szutrowej drogi i prowadzi dalej równie ostrym podejściem na Polanę Stumorgową. Po około 4 godzinach od wejścia na szlak na przełęczy byliśmy wreszcie na polanie. Widoki? Cudowne, po horyzont tylko góry i niebo…i wszechobecna pustka dookoła. Usiedliśmy sobie na ławce i podziwialiśmy. Czasem ktoś coś powiedział, ale w milczeniu oboje wiedzieliśmy, co druga osoba chce powiedzieć.
Polana Stumorgowa.
Na Polanie Stumorgowej pod Szczytem.
Jest cudownie!. No, ale trzeba było się w końcu podnieść i zdobyć jeszcze Mogielicę. Jak pisałem, jej szczyt jest zalesiony i prowadzi na niego ostre, lecz krótkie podejście, aczkolwiek po dłuższym zasiedzeniu się na polanie na podejściu można się nieźle zasapać. Na szczycie było już małżeństwo z dzieciakami wdrapujące się na wieżę widokową. Też postanowiliśmy wejść na nią. Osoby z lękiem wysokości będą tu miały zagwarantowane niesamowite przeżycia. Taras widokowy jest powyżej czubków drzew i roztacza się z niego wspaniała panorama w każdą stronę świata. Coś fantastycznego, naprawdę. Zrobiliśmy kilka zdjęć, chwilę postaliśmy i zeszliśmy, bo wiał chłodny wiatr. Zejście po drabinkach wieży nie należy do łatwych zadań, zdecydowanie wolałem podchodzić nimi do góry. W sąsiedztwie wieży było kilka miejsc po ogniskach, leżały połamane i pościnane drzewka, leżało trochę śmieci. Pod drzewami stało też kilka krzyży przytarganych tu zapewne podczas odbywających się na tę górę dróg krzyżowych. Cóż, bałagan i samowolka. Widać, że nikt i nic tu nie rządzi, a ludzie robią, co chcą. Brak parku i straży ma swoje zalety, bo można np. biwakować pod namiotem czy choćby rozpalić ognisko, ale trzeba to wszystko robić tak, żeby nie zostawiać po sobie śmieci i śladów obecności.


Przestrzeń

...i chwila relaksu.
    Według mapy oraz opisów tej góry w internecie, gdzieś niedaleko powinien znajdować się jeszcze krzyż papieski. Tylko gdzie? Koło wieży jest tylko tabliczka ze znakami szlaków. Trzeba szukać. W końcu znajdujemy wydeptaną ścieżkę, którą po 3 minutach dochodzimy do małej polanki na południowym stoku Mogielicy. Roztacza się stąd wspaniały widok min. na Gorce. Jest też krzyż papieski. Robimy pamiątkowe zdjęcia i wracamy pod wieżę widokową.
Krzyż papieski na Mogielicy
Postanawiamy zejść niebieskim szlakiem do Jurkowa i tam złapać jakiegoś busa do Mszany. Zejście na początku jest dość strome, w dodatku po ostatnich deszczach jest ślisko. Schodzimy około 1,5 godziny. Marsz jest trochę monotonny, bo w większości prowadzi przez las. W sumie jedynym miejscem widokowym jest spora polana tak mniej więcej w połowie drogi tego szlaku. Widać z niej zabudowania osady Cyrla. Co jakiś czas mijaliśmy też zawieszone na drzewach stacje drogi krzyżowej. I zastanawialiśmy się, jak ludzie starsi modląc się podchodzą tym szlakiem na Mogielicę? Hmm, każdy ma swój Everest po prostu.
     Po zejściu do Jurkowa poszliśmy do ,,centrum’’ na przystanek pks-ów i busów. Sprawdzam rozkład, sprawdzam godzinę i…no żesz pip pip itd. Spóźniliśmy się jakieś 5 minut na ostatniego busa do Mszany. Co zrobić, obieramy właściwy kierunek i walimy z buta. Ja wkurzony na maksa, Magda natomiast wydawała się jakaś uradowana z opcji około 10 kilometrowego marszu asfaltem w słońcu. Aż biło od niej optymizmem!. I dobrze, bo jeszcze byśmy zaczęli na siebie warczeć i każde szłoby drugą stroną drogi. Wyszliśmy z Jurkowa w kierunku Wilczyc i Łostówki. Coś mnie jednak tknęło i nauczony kilkoma pobytami w Bieszczadach i łapaniem tam stopa, postanowiłem też spróbować tego tutaj. A więc kciuk w górę, uśmiech od ucha do ucha. Magda idzie dalej zawzięcie. Mija Nas samochód, za parę minut drugi…no w takim tempie to prędzej dojdziemy niż coś złapiemy. Jedzie kolejne auto, kciuk, uśmiech i…zatrzymuje się na poboczu. Podbiegamy, pytamy się o podwózkę do Mszany. Wsiadamy, jedziemy, jest dobrze. W Mszanie miła Pani wysadza Nas pod galerią. Nie będę ukrywał, że byłem dumny jak paw z tego, że uratowałem Nas od mozolnego marszu.
     Zmęczeni, ale szczęśliwi dowlekliśmy się do pokoju. To był fantastyczny dzień. Długa trasa, piękne polany i widoki z nich, przygoda ze stopem. Długo będziemy ten dzień wspominać. 
  
Kopuła szczytowa Mogielicy i wieża na niej.
Wieża widokowa na Mogielicy.




















Wśród lasów, polan i szałasów – Gorce i Turbacz (1310 m n.p.m).
 
     Wstaliśmy tego dnia wcześniej, bo planowaliśmy przejść długą i widokową trasę w Gorcach. Wczoraj wieczorem długo patrzyliśmy na mapę i myśleliśmy, gdzie pójść, żeby było co podziwiać. Padło na klasyczny wariant, czyli żółty szlak z Przełęczy Przysłop na Turbacz. Tradycyjnie już szybko coś zjedliśmy, Madzia zrobiła pyszne kanapki na drogę, spakowaliśmy się i poszliśmy na busa. Na Przełęczy widok ten sam, co wczoraj, czyli pustki zupełne. Pogoda wspaniała na wędrówkę, świeciło słonko a po niebie leniwie płynęły obłoczki. Parę minut zajęło Nam znalezienie początku szlaku, który początkowo wiedzie pod górę asfaltem. Ten się nagle kończy i..gdzie dalej? Znowu szukanie znaku. Szlak skręca w prawie niewidoczną, zarośniętą ścieżkę i zaczyna piąć się ostro do góry. Dobrze, że idziemy w cieniu drzew, a i tak jesteśmy mokrzy a pot spływa po czole. Nagle pojawiają się…schodki na szlaku. Oho, myślę sobie, widać różnicę między B. Wyspowym a Gorcami, w których jest Gorczański Park Narodowy. I faktycznie, przez całą trasę szlaki są zadbane, w miarę dobrze oznaczone, nie ma śmieci, stoją tablice informacyjne i porobione są porządne ławy i stoły w punktach widokowych. Zupełnie inne dwa światy, a przecież oba pasma górskie leżą tak blisko siebie. A my idziemy sobie dalej przez las. Z dołu słychać chyba traktor, jakby ktoś jechał tu do Nas, pod górę. Pyr pyr pyr i jest, miejscowy ciągnikiem jechał po ścięte drzewo, jak się okazało, aż na Polanę Podskały. Na szczęście nie rozjeździł zbytnio szlaku jeszcze i szło się dobrze.
Na Jaworzynce - w tle B. Wyspowy.
Nam za to po wyjściu z lasu ukazała się pierwsza z wielu dziś polana i szczyt Jaworzynka (1026m n.p.m). Odsapnęliśmy chwilę pijąc wodę oraz podziwiając widoki. W oddali było widać Mogielicę, na której byliśmy wczoraj.

Polana Podskały i gorczańskie szałasy.
     Idziemy dalej parę minut lasem i kolejna piękna Polana Podskały i Stanogówka. Są też słynne gorczańskie szałasy. Jest bosko po prostu. Idziemy i robimy zdjęcia, co chwilę zatrzymując się i delektując widokami. Spotykamy też panie zbierające borówki, z którymi wczoraj rozmawialiśmy idąc na Mogielicę. Mówimy serdeczne ,,dzień dobry’’, chwilę rozmawiamy, min. o tym, że ten świat taki mały i ruszamy dalej. Schodząc już z polany przyłączyła się do Nas ona, czyli dość wiekowa i trochę niezadbana suka rasy Husky. Z początku myśleliśmy, że to pies kogoś ze zbieraczy borówek i że pójdzie z Nami kawałek i się wróci. Także na razie jej obecność nie była problemem. Psina dzielnie wędrowała obok Nas. Wkrótce też przeszliśmy Polanę Adamówkę i po krótkim odcinku przez las weszliśmy na Gorc Troszacki (1235m n.p.m) i rozległą polanę wokół niego. Chwilę odpoczęliśmy, napiliśmy się, sprawdziliśmy mapę i ruszyliśmy w kierunku zarośniętego szczytu Kudłonia (1276m n.p.m). Z polany pod Gorcem wreszcie po raz pierwszy, choć daleko w chmurach, ukazały Nam się Tatry.
Umierający i odradzający się las w okolicy Kudłonia.
Za Kudłoniem szlak prowadzi przez częściowo umierający las świerkowy. Dookoła stały i leżały powalone, uschnięte drzewa puszczy karpackiej. Widok piękny, ale jednocześnie trochę przygnębiający. Na szczęście spośród martwych drzew widać było młodziutkie drzewka. Przyroda sama sobie da radę ze wszystkim, nie trzeba jej pomagać jak widać. Po wyjściu z lasu wchodzimy na Polanę Pustak, skąd znowu Naszym oczom ukazują się wspaniałe widoki…oraz strażnik parku siedzący na drzewie i jedzący śniadanko. A obok Nas człapie dumnie ona…Taaa, myślę, będzie mandat. Na szczęście wytłumaczyliśmy całą sprawę, że się przyłączyła na polanie i tak idzie za Nami od dłuższego czasu, że moje warknięcia, aby została i wróciła nie skutkują itd. itp. Przemiły Pan strażnik obiecał sprowadzić ją z powrotem na Polanę Podskały. W tym celu ze sznurówki i mojej cienkiej linki, którą zawsze noszę w plecaku, zmontowaliśmy niby smycz. Z oporami, ale poszła ze strażnikiem, a my ruszyliśmy dalej na Przełęcz Borek. Smutno trochę było bez czworonoga u boku, ale co zrobić, z pracownikami parku się nie dyskutuje. Przeszliśmy może z 20 minut szlakiem i dogoniła Nas nasza psina!. Widocznie wyrwała się jakoś z prowizorycznej smyczy. Nie pozostało nic innego jak iść dalej i mieć nadzieję, że wie co robi i że znajdzie drogę powrotną do domu. Magda stwierdziła, że jak zejdzie z Nami do Koninek to ją weźmie ze sobą do Łodzi, bo jej tu nie zostawi. I tak we troje doszliśmy spokojnie do Przełęczy Borek. Są tutaj ławy i stoły, więc usiedliśmy, zjedliśmy i napiliśmy się wody. Czekał Nas teraz około godzinny marsz bardzo urokliwym szlakiem przez las i wzdłuż szumiącego Kamienickiego Potoku. Szło się przyjemnie, las szumiał, słonko świeciło, cały czas mieliśmy uśmiech na twarzach. Czego chcieć więcej?. Po wyjściu z lasu wyłania się szczyt Czoła Turbacza (1259m n.p.m) i rozległa Hala Turbacz. Tutaj też mijamy turystkę, do której przyłączyła się Nasza czworonożna towarzyszka wędrówki. Więcej już jej nie spotkaliśmy. Dlaczego z Nami szła?, Skąd się wzięła?. Nie mam pojęcia, naprawdę. Może to był dobry duch tych gór, szedł z Nami i pilnował Nas pod postacią psa. Kto to wie. Pewnie teraz wędruje z kimś innym po gorczańskich szlakach.

Szałasowy ołtarz w drodze na Turbacz.

     Idąc przez halę dotarliśmy do Szałasowego Ołtarza. Jak mówi napis na pamiątkowej płycie, w tym miejscu 17 września 1953 roku Karol Wojtyła, wówczas jeszcze jako ksiądz, odprawił mszę świętą po raz pierwszy zwrócony twarzą do wiernych. Stoi tutaj ołtarz oraz są ławeczki. Zrobiliśmy kilka zdjęć i udaliśmy się na bliski już Turbacz (1310m n.p.m). Schronisko na Turbaczu to, no cóż, typowo komercyjny moloch nastawiony na wycieczki szkolne i inne zorganizowane grupy. Rozłożyliśmy się koło schroniska na tarasie z widokiem na Tatry oraz Kotlinę Orawsko-Nowotarską. Słonko grzało i Nas trochę rozleniwiło, dlatego spędziliśmy tu dłuższą chwilę. W międzyczasie zrobiłem szybki wypad na właściwy szczyt Turbacza oddalony od budynku jakieś 10 minut drogi. Zdjęcie koło szczytowego obelisku zrobił mi miły starszy pan wraz ze swoją małżonką. Potem prawie biegiem wróciłem do Magdy, która została na tarasie i się opalała. Zjedliśmy po ostatniej kanapce, wypiliśmy po piwie, porobiliśmy zdjęcia i ruszyliśmy w drogę powrotną.
    
Szczyt Turbacza.


Przed schroniskiem pod Turbaczem.

Madzia na rozległej Hali Turbacz.
    Na zejście wybraliśmy niebieski szlak do Koninek. Liczyliśmy, że tym razem uda się bez problemu zdążyć na busa lub pks i nie powtórzy się przygoda z łapaniem stopa. Musieliśmy więc wrócić na Halę Turbacz i wejść na Czoło Turbacza. Znajduje się tutaj umieszczona na głazie tablica upamiętniająca ratowników grupy podhalańskiej GOPR. Dalej szlak przebiega już praktycznie cały czas przez las aż do asfaltu wsi Koninki. Po drodze mija się tylko niewielką Polanę Średnie z ładnymi widokami i miejscem, gdzie można usiąść i odpocząć. Ostatnie 30 minut zejścia jest dość strome i monotonne, ale na szczęście szlak jest dobrze utrzymany i oznaczony. Na dole już, na Polanie Oberówka znajduje się nowe, ogrodzone i dobrze urządzone miejsce biwakowe, z miejscem na ognisko, z ławami i stołami. Czemu takich miejsc nie ma więcej w Naszych górach?. Z Turbacza schodziliśmy do tego miejsca około 1,5 godziny. Początkowy marsz asfaltem nie napawał Nas optymizmem, jeśli chodzi o złapanie podwózki do Mszany. Mijając sklep spożywczy Magda spytała się sprzedawczyni, czy w ogóle coś tu jeździ, w końcu przystanki jakieś były. I po raz kolejny mieliśmy szczęście, bo za kilka minut jechaliśmy już autobusem do Mszany. Tak kończył się Nasz jedyny dzień w Gorcach podczas wyjazdu. Zauroczyły Nas te góry na dobre. Piękne lasy, widoki z licznych polan, szałasy w tle i zupełna cisza oraz brak turystów. Koniecznie trzeba tu kiedyś wrócić. Może i ona, suka Husky, będzie wciąż na Nas czekała, żeby towarzyszyć Nam na szlaku. 

     
Na Jaworzynce.
Nasza towarzyszka na szlaku.
Ach, te Gorce!. Dalej w tle Mogielica.

 Epilog, czyli relaksing na Ćwilinie (1072 m n.p.m).

     Środa – ostatni dzień Naszego pobytu w Mszanie. Na sam koniec zaplanowaliśmy sobie dosłownie wisienkę na torcie w Beskidzie Wyspowym, czyli Ćwilin (1072m n.p.m). Chcieliśmy na własne oczy przekonać się, czemu ten szczyt jest taki kultowy, dlaczego ludzie wybierają go na miejsce nocnych biwaków czy sesji fotograficznych, i czemu jest tak popularny wśród rowerzystów. Poza tym nie mogliśmy spędzić całego dnia w górach, bo Magda musiała Nas jeszcze dziś bezpiecznie zawieźć do Łodzi. Wstaliśmy trochę wcześniej niż zwykle, spakowaliśmy rzeczy i wrzuciliśmy do samochodu, bo nie zamierzaliśmy już wracać tutaj. Pożegnaliśmy się z gospodyniami domu i ruszyliśmy na Przełęcz Gruszowiec. Zaparkowaliśmy autko koło ,,Baru pod cyckiem’’, i na lekko, z małym plecakiem i aparatami fotograficznymi ruszyliśmy na niebieski szlak.


Chwila dla Magdy - wolałem się nie narażać, bo była mocno wnerwiona po podejściu. Ale zdjęcie fajne!.

W drodze na szczytową polanę.
    Według mapy czekało Nas ostre podejście przez około godzinę i 20 minut. I rzeczywiście, podejście jest kosmiczne tutaj. Parę kroków i przystanek na złapanie oddechu. Ci, co wyznaczali ten szlak chyba po prostu pociągnęli go po prostej na samą górę nie patrząc na stromiznę terenu. Zresztą taki już urok Beskidu Wyspowego. Prawie wszystkie ,,wyspy’’ tego pasma mają bardzo strome północne stoki, a południowe są w miarę łagodne. Końcowe podejście sobie darowaliśmy i na szczyt doszliśmy trochę dookoła żółtym szlakiem, biegnącym z Mszany. Idąc na szczyt polaną podszczytową zauważyliśmy dym i przygaszone ognisko. Obok leżały bańki z wodą. Co jest, pomyśleliśmy? Gasić czy nie? Przecież to niebezpieczne jest. Rozejrzeliśmy się dookoła, ale w pobliżu nikogo nie było. No nic, idziemy dalej z nadzieją, że nie będziemy musieli uciekać przed pożarem. Po paru minutach marszu wchodzimy na rozległą Polanę Michurową i docieramy do szczytu. Stoi tutaj tablica informacyjna oraz znajdują się ławy i stoły oraz miejsce na ognisko. Sielankę psują trochę walające się śmieci i niedopalone resztki po ogniskach. Jednak widoki z Ćwilina rekompensują cały trud podejścia. Coś wspaniałego. Stoimy i patrzymy tak ładnych parę chwil. I ta wszechobecna cisza i pustka wokół Nas. Nie ma nikogo!. Rewelacja. Świeci słonko i wieje lekki wiaterek, obłoczki leniwie płyną po niebie…nie da się tego opisać. Trzeba to przeżyć i zobaczyć na własne oczy. Wyjmujemy kanapki oraz picie i dosłownie rozwalamy się na stołach. Totalny relaks. Magda zaczęła się opalać, a ja siedziałem i patrzyłem przed siebie po horyzont. Dostrzec można tak przecież niedalekie Tatry. Patrząc w stronę Mszany widać Lubogoszcz oraz masyw Lubonia Wielkiego. A za nim daleko wyłania się trójkątna sylweta Babiej Góry. Po lewo natomiast widoczna jest Mogielica w dali i wieża widokowa na niej. Oczywiście z Ćwilina jest też wspaniała panorama na całe Gorce, aż po Turbacz. Teraz już wiemy, dlaczego jest to tak cudowne miejsce wielbione przez wielu. Tak sobie siedząc i kontemplując nad losem, obiecałem sobie wrócić kiedyś na ten szczyt z namiotem i spędzić tu noc, porobić zdjęcia wschodu i zachodu słońca, Tatr i Gorców.


Na Ćwilinie.

Czy może być coś piękniejszego, niż taki widok?!.

Pamiątkowe wspólne zdjęcie na szczycie.

Widok na Gorce.
    Spędziliśmy na szczycie dobre półtorej godziny. Ale w końcu trzeba się było zbierać i schodzić na dół. Ciężko było opuścić Ćwilin, naprawdę. W drodze powrotnej wyjaśniło się przeznaczenie ogniska i baniek z wodą. Teraz siedziały przy nim miłe panie zbierające borówki na zboczach Ćwilina i gotowały wodę na herbatkę. Nawet chciały Nas poczęstować, ale grzecznie podziękowaliśmy. Stwierdziłem, że dobrze, że im nie zgasiłem tego ogniska. Pośmialiśmy się chwilę, porozmawialiśmy, pstryknąłem zdjęcie czajniczka i poszliśmy dalej. Schodząc mijaliśmy grupę młodzieży prowadzonych przez hardkorowych instruktorów, którzy ,,gdzie to nie byli i co nie robili’’. Po minach młodych ludzi przytłoczonych plecakami nie było jednak widać entuzjazmu ich opiekunów. Dobrze, że nie spotkaliśmy się na szczycie, bo na pewno nie byłoby tam wtedy tak spokojnie. Cóż, kto rano wstaje ten ma spokój na Ćwilinie. Schodziliśmy też niebieskim szlakiem, więc było stromo w dół. Ale powoli daliśmy radę i po 50 minutach byliśmy koło samochodu. Ogarnęliśmy się troszkę, napiliśmy i ruszyliśmy w drogę powrotną do domu. Tak kończył się Nasz 5-dniowy pobyt w tych pięknych górach. ,,Żal wyjeżdżać…’’, jak powiedział Karol Wojtyła.

Czajniczek...

Widok z Ćwilina na Mogielicę.


Parę słów na koniec…

    To, co uderza w Beskidzie Wyspowym i Gorcach kogoś, kto bywał w innych górach Polski, to zupełny brak turystów na szlakach. Podczas Naszego 5 – dniowego pobytu w tych górach na szlaku spotkaliśmy dosłownie może ze 20 osób. Jedynie w schroniskach na Luboniu i Turbaczu było ich więcej, ale to zrozumiałe. Mogliśmy iść przez 2 czy 3 godziny nie spotykając nikogo, chłonąc przyrodę i delektując się ciszą, szumem lasu czy świergotem ptaków. To naprawdę niesamowite!.
Jak w tytule mojej relacji, oba pasma górskie, po których chodziliśmy, to dwa różne światy. Beskid Wyspowy to dzikość przyrody, strome podejścia i zejścia. Trudne i słabo zadbane oraz oznaczone szlaki. Ale widoki z Mogielicy i Ćwilina są niezapomniane. Gorce to park narodowy, zadbane i czyste szlaki oraz dobrze oznaczone, a także piękne lasy i polany wraz z szałasami pasterskimi. Wiemy z Magdą, że widzieliśmy tylko niewielką część tych gór, i przeszliśmy tylko kilka szlaków po nich. Pozostał niedosyt i obietnica powrotu tu kiedyś, mam nadzieję, że jak najszybciej.

Myślę, że warto polecić agroturystykę, gdzie mieszkaliśmy. Może komuś z Was się przyda jak będziecie szukać noclegu w tym zakątku Polski.

 GOSPODARSTWO AGROTURYSTYCZNE
CALINECZKA
Celina Szynalik
34-730 Mszana Dolna
ul. Stawowa 45A

 tel. (18) 33-11-681
tel. kom.: 0 515 523 931


        

Brak komentarzy: